Marek Sarba jest współautorem projektu okładki książki „Katastrofy i dramaty floty pomocniczej PMH (1926-2016)”, która za kilka dni ukaże się na półkach księgarskich

Przeglądając zbiory polskiego malarstwa marynistycznego dostrzec tam można zaledwie kilka znanych i uznanych nazwisk, które zapisały się w historii sztuki. W panteonie niekwestionowanych sław widzimy zatem inicjatora powstania przedwojennej Galerii Morskiej w Gdyni – Mariana Mokwę. Przypominającego współczesnym o sobie „ławeczką artysty siedzącego nad orłowskim brzegiem”, ucznia Mehoffera i Axentowicza – Antoniego Suchanka, czy pewnie najbardziej znanego z wymienionych – Adama Werkę. Ilustratora i współpracownika miesięcznika „Morze” (zmarłego niewiele przed likwidacją pisma), ale też animatora własnego, łatwo rozpoznawalnego stylu prezentowania statków i wzburzonego morza, plastyka zaliczanego do grupy twórców tzw. malarstwa realistycznego. Dzieł określanych mianem sztuki użytkowej, które nie znajdowały większej admiracji koneserów, a co za tym nie eksponowano ich, przynajmniej za życia mistrza, na wernisażach, bądź w muzeach[1]. Zdaniem znawców i arbitrów, do odnotowanego tu grona wybitnych osobowości powinno się dopisać też powiązanego z Marynarką Wojenną, Gdynią i Wybrzeżem, popularnego i wyróżnianego z racji tytułu pejzażysty Kaszub, komandora Henryka Baranowskiego oraz osiadłego w Sopocie, absolwenta warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych Eugeniusza Dzierżenckiego. Artysty, który już w okresie przedwojnia przekonał do swoich ponadprzeciętnych uzdolnień i przywar urodzonego, godnego szczególnej atencji, marynisty.

Przyglądając się sylwetkom przedstawionego kręgu znakomitości, malarzy, dla których morze i pojawiający się w jego tle ludzie stali się niewyczerpanym źródłem możliwości i prawdziwie kreatywnych inspiracji, nasuwa się refleksja, że łączy ich – poza skalą wyjątkowego talentu, wysublimowanego warsztatu i łatwości z jaką obcują z tematyką morskiego żywiołu – coś nadto: wszyscy oni dość już dawno odeszli. Pozostawili ogromną spuściznę, ceniony w świecie kultury dorobek, ale i legendę, z którą współcześni nie za bardzo potrafią się zmierzyć. Następcy, jeśli są, wciąż bowiem pozostają w cieniu, a ich prace, pomijając nawet, że fascynacje rodaków morzem w nowej rzeczywistości jaskrawie przygasły, nie są na dobrą sprawę znane. Nikt ich nie wystawia, nie anonsuje na aukcjach, praktycznie nie słychać, aby któryś z twórców zdjął ze sztalug marynistyczne płótno, które – pośród mu podobnych – uzyska rangę artystycznego wydarzenia. Sprawi, że oglądający obraz zatrzyma się przy nim dłużej, zapamięta łagodność lub okrucieństwo rozgonionej huraganem wody, może dozna olśnienia.

W chwili spotkania z marynistycznym malarstwem Marka Sarby, który stał się autorem projektu okładki wystawianego na półki księgarskie tomu, podobne odczucia pochwały i zachwytu – jak można sądzić – pojawią się samoistnie. Niezwykła umiejętność odtwarzania różnorakich barw, odcieni i dynamiki morza oraz plastyczny talent i kunszt cyzelowania każdego epizodu i detalu robią niekłamane wrażenie, wzbudzając przekonanie, że wychodzące spod jego ręki prace są w stanie przyćmić dokonania tych Wielkich. Mogą stać się artystyczną konkurencją, powinny pretendować do równego im statusu i rozgłosu, warte są osobnego, należnego im miejsca w galeriach i kolekcjach pasjonatów morza i sztuki.

To fakt: postać Marka Sarby jest w Polsce nieomal nieznana. O jego istnieniu, zamiłowaniach i twórczości wie bowiem garstka dzielących z nim swego czasu pokład zatrudnionych w ratownictwie i flocie transportowej marynarzy, poznała go grupa czytelników rocznicowej publikacji poświęconej ludziom, statkom i dziejom PRO[2], do reprodukcji prac w wirtualnej galerii i encyklopedycznych informacji, znaleźli najpewniej dostęp zainteresowani tematyką internauci[3]. I to wszystko, a zatem niewiele. Próbując jednak ową lukę niewiedzy pomniejszyć, przybliżyć odmienność artysty szerszemu kręgowi odbiorców, słów kilka o jego drodze życia. O znamienitych osiągnięciach, prestiżowych desygnacjach, o artystycznych potyczkach, najczęściej wieńczonych sukcesem.

12 Luty 1970, dryfująca na skały i latarnię morską Navidic „Częstochowa” i biorący udział w akcji ratowniczej, dowodzony przez kapitana Włodzimierza Słocińskiego „Jantar”. Tytuł obrazu „Too close for Comfort”, olej na płótnie (91 cm x 61 cm)

Marek Sarba urodził się 25 grudnia 1945 roku w Warszawie. Po odbyciu służby wojskowej na jednostkach pływających Marynarki Wojennej (lata 1964-1967) znalazł zatrudnienie w charakterze mistrza na Wydziale Elektrycznym Gdańskiej Stoczni Remontowej, ale potem ponownie – już jako oficer elektryk – wyruszył na morze. Najpierw obcował z nim na statkach Polskiego Ratownictwa Okrętowego (1971-1976), mustrując na „Perkuna”, a w latach kolejnych na „Korala” i „Jantara”, potem zmienił pracodawcę. Przeszedł do Polskiej Żeglugi Morskiej (1976-1981), odbywając wielomiesięczne rejsy na „Kolejarzu”, „Narwiku II”, „Podhalu” czy – wymieniając co ważniejsze – „Ziemi Olsztyńskiej”, „Sokolicy” i „Ziemi Białostockiej”. Po ustanowieniu stanu wojennego wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, zamieszkał z żoną i dwoma małymi córkami w Tampa na Florydzie, tam do roku 1987 pracował w zakładach International Ship Repair na stanowisku szefa Wydziału Elektrycznego. Później przeprowadził się do Nowej Anglii, na Wschodnie Wybrzeże, osiadł w położonym w pobliżu New Heaven i ujścia rzeki Connecticut do Long Island Sound malowniczym miasteczku Old Saybrook, gdzie wrósł w miejscową społeczność, i gdzie pozostaje do dzisiaj.

Autoportret Artysty, w tle główki portu gdyńskiego. Przedstawiona praca jest dowodem na to, że marynista Marek Sarba jest także utalentowanym portrecistą. Tytuł obrazu „The Gate to the World”, olej na płótnie (64 cm x 76 cm)

Do dni przyjazdu nad brzeg znanego sobie tak dobrze Atlantyku, choć malował i rysował – jak zdecydowanie twierdzi – „od zawsze”, zajęcie to traktował jako urokliwe hobby. Amatorską pasję, która pozwalała wypełnić wolne chwile po godzinach morskiej służby, czy z czasem, po wyczerpującej dniówce w amerykańskiej stoczni. Efekty tych debiutanckich poczynań starał się prezentować publicznie. Początkowo w klubach morskich Polski, Danii, Norwegii i Niemiec, a po przybyciu na ziemię Jerzego Waszyngtona i zdecydowanej zmianie nastawienia do uprawianej sztuki, na łamach markowych pism, wydawnictw marynistycznych, w renomowanych salach wystawienniczych i pinakotekach. W owym czasie związał się też z najlepszą, prezentującą najwyższy poziom malarstwa marynistycznego Wschodniego Wybrzeża USA, słynną Mystic Maritime Gallery[4], gdzie brał udział w głośnych wystawach o charakterze międzynarodowym. Wernisażach, na których miał możność i zaszczyt – jak wspominał w liście do autora – dzielić się ścianą wystawową z największymi malarzami marynistycznymi Ameryki. Od początku lat 90. minionego stulecia, kiedy przedstawiane na Mystic International Exhibition prace trzykrotnie uhonorowano tytułem Award of Excellence[5] (Trofeum Doskonałości), artysta uzyskał wielkie uznanie znawców marynistyki i tamtejszych twórców, a jego obrazy zaczęły zdobić galerie i muzea stanowe Connecticut, Wirginii, Florydy, Marylandu, Nowego Jorku, Ohio, New Hampshire i paru innych. Szczególnie cenną opinię, mającą charakter nobilitacji dorobku i osobowości plastyka wyraził komandor W. D. Martin z amerykańskiego Coast Guardu, określając Sarbę mianem Józefa Conrada malarstwa marynistycznego[6]. Tytułem, który przysparza splendoru, gloryfikuje, który może napawać dumą.

2 października 1973, Junk Bay Hong Kong, chwila przekazania zbombardowanego w Wietnamie statku „Józef Conrad” stoczni złomowej Yau Wing Metal Co. Tytuł obrazu „Farewell Jozef Conrad”, olej na płótnie (76 cm x 50 cm)
Lata przedwojnia, stary port gdański zimą, Żuraw i spichrze. Tytuł obrazu „Gdansk on Motlawa”, olej na płótnie (91 cm x 61 cm)
Motława i fragment starego, tętniącego przed wojną życiem portu gdańskiego. Tytuł obrazu „Wartka Street at Twililght”, olej na płycie (56 cm x 36 cm)

Kiedy odchodziłem na emeryturę kończąc aktywność zawodową w jednej z największych na świecie wytwórni silników odrzutowych (Pratt & Whitney Aircraft Company), gdzie specjalizowałem się w wojskowych silnikach odrzutowych, uświadomiłem sobie pełniej – zauważał i reasumował Marek Sarba – że to jednak marynistyka była i jest całym moim życiem. Jego treścią, światłem dnia, esencją twórczą, ale i potrzebą. Skądinąd nie zamierzam obwiniać losu, że moje życie układało się tak, że ominęły mnie studia w Akademii Sztuk Pięknych, nie zasmakowałem aury studenckiej bohemy i urokliwości murów tej specyficznej szkoły, bo i tak malarstwo było moim przeznaczeniem. A to że trafiłem na morze, spędziłem na nim wiele lat, że jego magia i wielka połać osiadła w moim sercu, to ukierunkowało mnie artystycznie. Sformowało grunt pod moje zainteresowania plastyczne. W końcu, pomimo pełnienia różnych funkcji zawodowych, zwykle odległych od sztuki, fascynacja marynistyką nie słabła. Ta skotłowana, pędzona wiatrem kipiel była ze mną nieprzerwanie. Mam ją pod powiekami i teraz. Zresztą w dalszym ciągu maluję i wystawiam. Często prowadzę też odczyty o malarstwie marynistycznym, podczas których – opierając się o swoje prace – omawiam okoliczności powstania, tło i historyczne konteksty obrazu. To też znajduje duże zainteresowanie odbiorców…

Wczesny ranek 15 stycznia 1878 roku, wyjście z hiszpańskiego portu Ferrol po dramatycznej trawersacie Zatoki Biskajskiej unikalnej konstrukcji statku „Cleopatra”, wiozącego do Londynu egipski obelisk sprzed 3500 lat. Monument eksponowano z czasem nad brzegiem Tamizy jako Cleopatra’s Needle. Tytuł obrazu „Passing the Ferrol Castillos”, olej na płótnie (91 cm x 61 cm)

Pokazując tu ledwie kilka prac[7] wysokiej klasy zawodowca, renomowanego arcymistrza palety i kreowania emocji, który tak doskonale wyczuwa pamiętane z autopsji motywy i klimaty, można pokusić się o konkluzję, że mamy wreszcie – w odczuciu i przeświadczeniu autora – kolejnego artystę malarza o nietuzinkowym formacie. Marynistę, który realne morza opuścił przed laty, ale te tkwią w jego zmysłach i duszy. Pozostaną w nim, w jego wnętrzu, na zawsze.

[1] Adam Werka zmarł w Warszawie 16 grudnia 2000 r. Bodaj jedyną monograficzną wystawę rysunków artysty, które wybrano z ponad 500 niepublikowanych dotąd prac jego bogatej spuścizny, zorganizowało Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni. Ekspozycję poświęconą okrętom Polskiej MW otwarto 25 czerwca 2016 r.

[2] W książce „Polskie Ratownictwo Okrętowe, 1951-2001”, opracowanej pod red. prof. Jana Kazimierza Sawickiego (Gdynia 2001), znaleźć można fotografię i skrócony biogram artysty.

[3] https://www.facebook.com/M-Sarba-Fine-Art-209991579031607/photos/.

[4] Jednym z oddziałów przywoływanej, zlokalizowanej przy Greenmanville Ave. Galerii, którą zaprojektowano i zbudowano na początku lat 80. minionego wieku, jest równie znany Mystic Seaport, czyli skansen morski poświęcony morzu i żegludze, gromadzący eksponaty z lat 1800 -1900, ale też obfitujący w zbiory wczesnego okresu wieku następnego.

[5] Nagrody te artysta odebrał w latach 1992, 1995 i 1997. Niewiele potem, obserwując coraz niższą jakość wystawianych prac, powolny upadek placówki i odejścia wielu dobrych malarzy, zrezygnował ze współpracy i odszedł wraz z nimi, choć Mystic Maritime Gallery istnieje i w swe podwoje zaprasza dalej.

[6] – Komandora Martina, który piastował wówczas jakieś kluczowe stanowisko w dowództwie dystryktu w stołecznym Bostonie – powiedział autorowi Sarba – poznałem przed paroma laty podczas uroczystości poświęconej 60 rocznicy wielkiego dramatu, a zarazem największej i najbardziej brawurowej akcji ratowniczej w historii amerykańskiego Coast Guardu rejonu Nowej Anglii. Sygnałem do podjęcia cytowanej operacji, przypominając ją w skrócie, była katastrofa dwóch tankowców, które w ciężkim sztormie przełamały się na wodach Massachusetts, a dokładniej u brzegów półwyspu Cape Cod, a którym z pomocą pospieszył malutki kuter ratowniczy jednostki ochrony wybrzeża, czyli tutejszego – Coast Guardu. Licząca zaledwie pięć osób niezwykle dzielna, zadziwiająca ofiarnością załoga wyciągnęła wówczas z huraganowej kipieli 35 mężczyzn. Nieomal w ostatniej chwili uratowała im życie. Ponieważ namalowałem obraz przedstawiający tę spektakularną akcję i obraz ten znany był organizatorom rocznicowego spotkania, zaproszono mnie do wystawienia go w komendanturze dystryktu w Bostonie, gdzie miałem też możność uściśnięcia dłoni ostatniego żyjącego członka załogi tego sławetnego, okrytego chwałą kutra. A opiniotwórcze słowa lubiącego marynistykę komandora W.D. Martina: „Beautiful work I’ve ever seen. You are indeed the Joseph Conrad of maritime art” – padły po dłuższej kontemplacji mojego malarstwo, które podchwyciły amerykańskie media. Ośrodki, które mają swoją siłę. I… tak już zostało.

[7] Wszystkie fotografie przedstawionych w aneksie obrazów wykonał Marek Sarba.

Ryszard Leszczyński (powyższy tekst jest też uzupełnieniem książki „Katastrofy i dramaty floty pomocniczej PMH (1926-2016)”, stanowiąc jej Aneks nr 6)

Zdjęcia: archiwum Marka Sarby

Previous

Poznaliśmy najlepszych żeglarzy Pomorza!

Next

Gala Bitwy o Gotland

Zobacz również