Pierwszym polskim jachtem żaglowym, który w 2019 roku dotarł na Przylądek Horn był s/y Selma Expeditions. Fakt ten został odnotowany 8 stycznia o godzinie 09.03 czasu miejscowego. Przylądek Horn, Cape Horn, czy Cabo de Hornos nazywany jest też Przylądkiem Nieprzejednanym. To szczególne miejsce na ziemi – jak przyjęto najdalej na południe wysunięta część kontynentu amerykańskiego, w archipelagu Ziemi Ognistej. Jako pierwsi opłynęli go holenderscy żeglarze w 1616 roku. Ekspedycję zlecono im ze względów ekonomicznych – cały czas szukano szybszej drogi z Europy do Azji, niż opływanie Afryki. Góra miała w sobie coś mistycznego – wokół wył szalony wiatr, a jej wierzchołek spowity był oparami mgły. Wyprawa Holendrów przeszła gładko, co zachęciło innych armatorów do posyłania swoich statków przez Cieśninę Drake’a.
Przylądek Horn szybko pokazał swoje prawdziwe oblicze. Średnio 27 dni w miesiącu niebo skrywają tam gęste chmury. Sztormowe wiatry wieją równie często, jak te poniżej 10 stopni w skali Beauforta. Bardzo często zdarzają się też huragany. Fale sięgają 25 metrów i potrafią wywrócić jednostkę do góry dnem. Setki statków wypełnionych towarem i tysiące marynarzy spoczęły na dnie nieprzyjaznego morza. Niemniej jednak niebezpiecznych wypraw nie zaniechano, ponieważ mimo wszystko bardziej opłacało się ryzykować życie kilkudziesięciu osób podczas jednej podróży, niż transportować towary dłuższą drogą – konkurencja na tym polu była niezwykle ostra i kto nie szedł na całość, przestawał się liczyć w wyścigu o fortunę płynącą z zamorskiego handlu.
Dlaczego sami marynarze decydowali się na tak niebezpieczne wyprawy? Nie zawsze pokusą były pieniądze – w tamtych czasach płacono wręcz głodowe stawki za służbę na żaglowcu, choć za szybki „przelot” zarówno kapitan, jak i załoga, otrzymywali premię. Często ochotnicy zaciągali się na rejsy z żądzy przygód. Kiedy huragany, deszcze, ciągły strach o własne życie i choroba morska uświadamiały im, na jakie przygody naprawdę się połasili, trzeba ich było siłą zatrzymywać na statku i pilnować, aby nie uciekli w pierwszym napotkanym porcie.
Od czasu otwarcia Kanału Panamskiego w 1914 roku życie marynarzy jest prostsze. A jego otwarciem zainteresowani byli nie tylko kupcy wełny, zbóż i herbaty, ale też niedoszłe wdowy po mężach-żeglarzach… Ten szlak handlowy zbierał tak straszne żniwo wśród marynarzy, że powstało powiedzenie, że ludzie dzielą się na żywych, martwych i tych na morzu.
Doświadczył tego Kapitan Hans Peter Jürgens, który na fregacie „Susana” odbył najdłuższy w historii rejs wokół Przylądka Horn – trwający 99 dni (z których 89 w warunkach silnego sztormu – wiatr o prędkości między 76 a 87 km/h). Gdy wrócił do domu, jego żona była w żałobie. Rejs wokół przylądka zawsze był nieprzewidywalny. Choć od tamtej wyprawy minęły cztery wieki Horn nadal hipnotyzuje żeglarzy jak bazyliszek. Nienawidzą go i kochają równocześnie.
Dwunastoosobowa załoga Selmy dowodzona przez kapitana Marka Padjasa postanowiła uczcić rocznicę nie tylko przecięciem południka, ale także zejściem na wyspę Horn oraz eksploracją innych miejsc archipelagu. Kapitan był w tym rejonie 4 lata temu, ale dla większej części załogi to magiczne miejsce odkrywało się po raz pierwszy.
Horn (współrzędne podawane przez Chilijczyków: 55°57’54„S, 067°13’12„ W). Przez długie wieki uważano za najbardziej na południe wysunięty kraniec Ameryki Południowej, chociaż teraz wiadomo, że jeszcze dalej są wysepki Diego Ramirez Islands (65 mil na południowy-zachód od Hornu). Poza tym Horn to jednak wyspa – mówiąc o przylądku w znaczeniu krańca stałego kontynentu, chwałę takiego punktu przejmuje położony dwa stopnie bliżej, należący do chilijskiej Patagonii Punta Froward.
Tradycja to tradycja. Zanim rozpoczęto ceremonię pierwszy oficer Przemysław Woliński podniósł pod saling banderkę ,, Wolnych Polskich Żeglarzy” braci Mieczysława i Piotra Ejsmontów oraz Wojtka Dąbrowskiego, którzy zaginęli w wodach Atlantyku – gdzieś między Puerto Deseado a Rio Gallegos w argentyńskiej prowincji Santa Cruz w grudniu 1969 roku. Ceremonię rozpoczęto od złożenia pokłonu Neptunowi i wspólnego toastu. Kapitan podziękował Władcy Mórz za łaskawość. Wyrzucono za burtę stare buty (zgodnie z tradycją, którą rozpoczął kapitan Daru Młodzieży”). Radość była ogromna. Po powrocie wszyscy uczestnicy będą mogli wstąpić w szeregi elitarnego Bractwa Kaphornowców.
Zrzesza ono wszystkich żeglarzy, którzy opłynęli Horn na jachtach żaglowych. Wolno im o wiele więcej niż innym żeglarzom na świecie. Mogą na przykład gwizdać na pokładzie, siusiać i pluć pod wiatr, a nawet kompletnie lekceważyć obowiązującą na jachcie hierarchię. Wolno im także podczas posiłku trzymać jedną nogę na stole, a w towarzystwie równych rangą zawsze mogą liczyć na miejsce siedzące. Mogą więc robić to, za co każdy inny żeglarz pewnie natychmiast zostałby wyrzucony za burtę lub co najmniej umieszczony na rei masztu do końca wachty. Ale oni są elitą. Elitą wśród elit, najwyższym autorytetem wśród żeglarskiej braci. Bo, choć po latach o swym wyczynie mówią z pewną nonszalancją, nie ukrywają, że opłynięcie Przylądka Horn nobilituje.
W gronie Polaków – Kaphornowców jest cała załoga „Daru Pomorza”, która dowodzona przez kapitana Konstantego Maciejewicza minęła Horn 2 marca 1937 r. w czasie podróży dookoła świata. Są też załogi jachtów, które przebyły ten szlak po wojnie. 23 lutego 1973 roku samotny żeglarz, Krzysztof Baranowski, pokonał cieśninę Drake’a na jachcie „Polonez”, cztery dni później wyczyn ten udał się ekipie bydgoskiego jachtu „Euros”. W kolejnych latach były tam jeszcze inne polskie jachty oraz duże żaglowce: „Dar Młodzieży” pod dowództwem Leszka Wiktorowicza i „Iskra” dowodzona przez Czesława Dyrcza. Bractwo Kaphornowców należy do najbardziej elitarnych i ekskluzywnych stowarzyszeń w naszym kraju. Jego elitarność wynika nie z urodzenia czy majątku, nie z powiązań rodzinnych czy znajomości, lecz z twardej żeglarskiej próby sił z Cabo de Hornos. Przejście pod żaglami obok niego – przez Cieśninę Drake’a uważane jest za bardzo niebezpieczne. Mimo to Horn działa na żeglarzy jak magnes i uchodzi za bramę, przez którą tylko najśmielsi mogą wejść do kręgu najwyższego wtajemniczenia żeglarskiego.
Powody do szczególnego zadowolenia miała najmłodsza uczestniczka rejsu, osiemnastoletnia Kinga Sawicka. Dla niej to był pierwszy oceaniczny rejs. Po części oficjalnej i obowiązkowych zdjęciach skierowano się na północ ponieważ dobry humor Neptuna szybko się kończył. Kluczyli kanałami, zmagali się z prądami, omijali skupiska tzw. kelpu (trawy morskiej). Wreszcie zakotwiczyli w malowniczej zatoce przy wyspie Jerdan, z której wierzchołka można podziwiać Horn od północy. Następnego dnia opłynęli wyspę Herschel, pokonali cieśninę Mardelsur aby znowu podejść do Hornu ale już z drugiej strony. Prognozy pogody wskazywały, że czasu na pobyt na wyspie jest bardzo mało. Opuszczono ponton i pierwsza grupa pryzowa skierowała się ku kamienistej plaży. Na wyspie jest siedziba chilijskiej marynarki oraz pomnik upamiętniający tych, którzy stracili życie, próbując opłynąć przylądek. Ponoć w tutejszych wodach spoczywa ponad 800 statków; w samym tylko 1905 roku zatonęły 43 żaglowce.
W archipelagu Hermite Islands jedyna zamieszkała stale wyspa to właśnie Horn Island. Inna sprawa, że mieszkańcy to latarnik z rodziną (wymienia się go raz na rok). Latarnik, młody sympatyczny chilijczyk przynosi pieczątki poświadczające pobyt na Hornie, udostępnia księgę pamiątkową. Na koniec wspólna fotografia przy słynnym albatrosie i powrót na Selmę.
Pogoda bardzo szybko się zmienia. Przeskoczyć newralgiczną Bahia Nassau czyli po prostu kawał otwartej wody i dotrzeć do tzw. ,,końca świata” czyli wioski Puerto Toro to główne zadanie.
Czekając na świt wachty wczytują się w napisaną przez włoskich żeglarzy lokalną locję (,,Patagonia &Tierra del Fuego Nautical Guide”). Kapitalna książka, nie tylko żeglugi dotycząca. Ów ,,koniec świata” to wymarzone miejsce na odpoczynek od cywilizacji – nie ma samochodów, marny zasięg GSM, ani nawet sklepu. Rano ruszają w kierunku Porto Williams. W pewnym momencie uwagę zwraca wrak statku. Jako „statek wolności” wykorzystywała go pewna sekta religijna, która się chyba bardziej bawiła niż modliła. W każdym razie kiedy pilot wprowadzający ich w styczniu 1988 roku do Ushuaia nakazał zrobić standardowe manewry, pijane towarzystwo stwierdziło, że nie ma ochoty pilota słuchać. Jaki był finał świadczy rdzewiejący kadłub.
Z lewej mijają wyspę kormoranów, z prawej pingwinów (występują tu niewielkie rozmiarowo pingwiny Magellana), jest też kolonia mylonych z fokami uchatek. W ostatnim chilijskim porcie rutynowa odprawa paszportowa. Pozostały czas poświęcają na spacer po osadzie i wycieczkę w góry. W Marinie Micalvi pozostawiają flagę Torunia z autografami. To już druga pamiątka z miasta Kopernika. Polskich bander jest tam znacznie więcej. Ruszają w kierunku Ushuaia. Warto wspomnieć, że Kanał Beagle to cieśnina oddzielająca Ziemię Ognistą od takich wysp jak: Lennox, Navarino, Hoste, Picton, Nueva i wielu innych. Jego wschodnia część stanowi granicę między Chile a Argentyną, a nazwa pochodzi od brytyjskiego statku HMS Beagle, który przepłynął kanał, podczas ekspedycji Karola Darwina w latach 1831-36. Ma około 370 km długości. Pogoda trochę się zmienia – zaczyna zdecydowanie mocniej wiać, co zmusza załogę do częstych zwrotów. Ostatnie godziny są już bardzo kłopotliwe, ale udaje się jednak dopłynąć bez ekscesów.
Rejs był szczególny pod wieloma względami. Uczestnicy poświęcili go pamięci braci Ejsmontów i Wojtka Dąbrowskiego, którzy na jachcie Polonia wyruszyli w rejs upamiętniający pięćdziesięciolecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Od tego czasu minęło pół wieku. Na Selmie powiewała bandera Wolnych Polskich Żeglarzy. Marzenie i cel załogi jachtu Polonia zostały osiągnięte i spełnione na Selmie Expeditions – dnia 08.01. 2019 roku o godz. 09.03, kiedy żeglarze z Toruńskiego Stowarzyszenia Żeglarzy Morskich dotarli na Horn.
Uczestnicy odbyli spotkania z Polakami mieszkającymi w Ameryce Południowej. Dotarli do Polskiej Misji Katolickiej w Argentynie w Martin Coronado, uczestniczyli w specjalnej mszy świętej odprawionej przez O. Olafa Bochnaka – przełożonego Maciaszkowa, złożyli wiązankę kwiatów przy tablicy pamiątkowej poświęconej polskim żeglarzom. Zwiedzili Muzeum Wojska Polskiego z pamiątkami Polaków mieszkających w Argentynie oraz rozmawiali za pomocą Skyp;a z Panią Wandą Śmiechowicz – siostrą braci Ejsmond, która wraz ze swoją rodziną mieszka w Kanadzie.
Drugim ważnym celem była realizacja finału konkursu ,,Kurs na Horn”, zorganizowanego przez Grotmaszta Bractwa Kaphornowców kapitana Cezarego Bartosiewicza. Laureatką projektu, wyłonioną spośród uczestników trzech edycji konkursu – 2016, 2017 i 2018 została Kinga Sawicka, uczennica VIII LO w Toruniu. Na przestrzeni trzech lat o główną nagrodę walczyło 10 194 młodych ludzi z czterech województw: kujawsko-pomorskiego, warmińsko-mazurskiego, wielkopolskiego i mazowieckiego. W pokonanym polu zostawiła ponad dziesięć tysięcy konkurentów z całego kraju. Zrezygnowała ze studniówki aby wziąć udział w wyprawie. Jak sama stwierdziła ,,nie żałuje tej decyzji”.
Trzeci cel to przejście pod żaglami obok Przylądka Horn, które uważane jest za bardzo niebezpieczne. Jest tym samym dla żeglarzy, czym Mount Everest dla alpinistów. A Polska jest krajem, gdzie żeglarstwo uprawiane na jachtach i żaglowcach jest widoczne w świecie.
Tekst: Marek Padjas
Zdjęcia: Ewa Janiak, Marek Padjas, Tomasz Pietysz, Wojciech Sobczak, Adam Wojtaczka