Cezary Spigarski: Opowiedz trochę o sobie (znamy się od wielu lat, jesteśmy po imieniu, zdarzało nam się wspólnie wydawać książki, stąd przyjęta forma zwracania się do siebie).

Lechosław Bar: Moja droga na morze, czy do gospodarki morskiej była bardzo dziwna. Urodziłem się na Dolnym Śląsku, miałem piękne dzieciństwo, bez telewizora, spacery po lesie, po górach. Kiedy kończyłem szkołę podstawową, to przez ostatnie dwa lata byłem chirurgiem. Dostawałem mikroskopy, książki, robiłem różne badania, operacje na żabach, myszach itd. Pod koniec ostatniej klasy otworzyli na osiedlu klub modelarski, do którego się zapisałem i tam budowaliśmy modele statków. To był mój osobisty przełom.

Ku rozpaczy rodziny zdałem do Technikum Budowy Okrętów w Szczecinie, na ulicy Willowej. Teraz jest tam Wydział Mechaniczny Politechniki Morskiej. Jednak mało brakowało, abym się nie dostał. Na egzaminie z matematyki czekałem na ustny, była piękna pogoda, ciepło, położyłem się na trawniku, i… po prostu zasnąłem. Kiedy się obudziłem, okazało się, że przepadła moja kolejka. Komisja z wielkim zdziwieniem wysłuchała tłumaczenia, że uczeń przed egzaminem po prostu zasnął na trawniku, ale wyraziła zgodę  na kontynuowanie egzaminu i spokojnie egzamin zdałem. Byłem w tej szkole tylko przez rok. Mieszkałem na stancji i to były finansowo ciężkie czasy. Po ukończeniu pierwszej klasy, przeniosłem się do gdańskiego Conradinum, też Technikum Budowy Okrętów, gdyż tam mogłem zamieszkać w internacie. Po ukończeniu Conradinum, chciałem iść na Politechnikę, ale sytuacja finansowa na to mi nie pozwalała. Okazało się, że utworzono z Państwowej Szkoły Morskiej ‒ Wyższą Szkołę Morską, czyli mogłem iść na studia, mieszkać za darmo, jeść za darmo, ubranie mieć za darmo, tylko zakupienie książek, zeszytów, czy przysłowiowego ołówka było moim zadaniem. Konkurencja była duża, nie to co dzisiaj, na jedno miejsce było 17 kandydatów, ale zdałem bez problemu i zostałem przyjęty.

Skończyłem Wyższą Szkołę Morską, Wydział Mechaniczny w 1974 roku nieco przed terminem, ponieważ mój promotor, docent Rutkowski, z ówczesnej Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej, miał ambicję, aby jego grupa obroniła się wcześniej, jako pierwsza.

Moja praca dyplomowa miała charakter badawczy i dotyczyła eksploatacji silnika głównego w różnych warunkach klimatycznych i wymagała wielu obliczeń. Do ich wykonania czekałem w kolejce na dostęp do komputera w CETO, ale z uwagi na fakt, iż został skrócony termin oddania gotowych prac, musiałem wszystkie obliczenia wykonać na suwaku logarytmicznym, ale zdążyłem na czas.

Ponieważ na liście alfabetycznej studentów byłem na pierwszym miejscu, to jako pierwszy przystąpiłem do obrony pracy dyplomowej i stałem się pierwszym absolwentem WSM, więc otrzymałem dyplom ukończenia studiów z numerem 1.

Później nastąpiła w moim życiu normalna ścieżka zawodowa, zacząłem swoją karierę w Polskich Liniach Oceanicznych, na stanowisku asystenta maszynowego, potem byłem IV mechanikiem, III mechanikiem… Po otrzymaniu urlopu bezpłatnego i zgody na wyjazd na kontrakty na statkach zagranicznych, zacząłem od, i w zasadzie skończyłem, na wielkich tankowcach z napędem turbinowym. W przerwach między kontraktami ukończyłem studia na Uniwersytecie Gdańskim, na Wydziale Ekonomii Transportu. Na statkach zagranicznych awansowałem dość szybko, od III mechanika, aż do starszego mechanika, zatem chyba dobrze się sprawdziłem jako mechanik o specjalności turbinowej. Pracując i awansując na statkach bandery liberyjskiej „dopływałem” do otrzymania liberyjskiego dyplomu starszego mechanika „chief engineer – steam and motor”. Jednak w Polsce dyplomy liberyjskie nie były uznawane, chociaż pływałem na wymagających statkach o mocy maszyn od 30 000 do 45 000 KM i pod norweskim zarządem. By zdobyć równoważny dyplom polski, przystąpiłem do egzaminu eksternistycznego na starszego mechanika. Wtedy dość sceptycznie pochodzono do takich abiturientów, odbierano to jako niechęć do płacenia za kurs przygotowujący do egzaminu. Mnie natomiast nie chodziło o pieniądze, ale o czas. Półroczny kurs kojarzył mi się z marnowaniem czasu. Finalnie egzamin zdałem i zostałem posiadaczem również dyplomu polskiego – Mechanika Okrętowego I klasy

CS: a skąd twoje zaangażowanie w powstanie „Daru Młodzieży”?

LB: Jeszcze w trakcie pracy w Polskich Liniach Oceanicznych tak się złożyło, że działając w organizacji młodzieżowej, współpracowałem z młodzieżowcami z organizacji studenckiej z Wyższej Szkoły Morskiej. Byłem świadkiem wielkiego zaniepokojenia, gdy okazało się, że „Dar Pomorza” skończy swoją służbę za kilka lat, że już nie dostanie odpowiednich certyfikatów i nie będzie mógł pływać – nie dostanie tak zwanej klasy. Na przełomie lat 1977 – 1978, w Wyższej Szkole Morskiej odbyła się konferencja młodzieżowa, w której brałem udział. Jednym z głównych tematów była kwestia co dalej będzie ze szkoleniem studentów, gdy „Dar Pomorza” już nie będzie mógł pływać. Studenci zaapelowali do rządu o podjęcie decyzji budowy następcy „Daru Pomorza”. Był to okres schyłku epoki Edwarda Gierka i kryzysu gospodarczego z licznymi protestami robotników, jak np. w Radomiu i Ursusie. Miałem więc świadomość, że państwa nie będzie stać na budowę nowego żaglowca, a chociaż na „Darze Pomorza” nie pływałem, to byłem wśród tych, którzy uważali, że WSM powinna mieć sprawny żaglowiec. Doszedłem do wniosku, że trzeba spróbować fortelu: ponieważ ówczesna władza lubiła inicjatywy społeczne i zaangażowanie ludzi, więc zaproponowałem, że młodzież sama zbierze pieniądze na nowy statek. Ponieważ zbliżała się wojewódzka konferencja młodzieży gdańskiej, przygotowałem specjalny apel, ale nikogo nie wtajemniczałem w ten pomysł, żeby nie spalić inicjatywy, gdyż np. mógłbym dostać polecenie zaniechania wystąpienia. Podczas konferencji przedstawiłem propozycję – apel, w którym zaproponowałem, aby to młodzież, dla szkolenia następnych pokoleń, zebrała środki na nowy statek. Czyli młodzi ludzie, już pracujący, mieli zebrać pieniądze dla tych którzy jeszcze się uczą, dla tych którzy przyjdą po nich. Apel ten dobrze uzasadniłem kończąc słowami: Niech ten nowy symbol Polski morskiej będzie darem polskiej młodzieży. Nie wiedziałem jaki będzie tego efekt, ale reakcja przeszła moje oczekiwania, aplauz był ogromny, odzew w kraju niemalże natychmiastowy. Już następnego dnia padały deklaracje wpłat, a pierwszą z nich złożył Jacht Klub z Bydgoszczy. Szybko przybywały dalsze deklaracje i wpłaty na tymczasowe konto, bardzo duży był odzew ze statków PLO i wielu innych dużych i małych przedsiębiorstw.

Dalsza droga realizacji mojego pomysłu nie była taka prosta, gdyż władze najwyższe partii rządzącej musiały go zatwierdzić. Mimo, że była to tzw. oddolna inicjatywa, to trzeba było rządzących do niej przekonać i tu fantastyczną rolę odegrał profesor Daniel Duda, ówczesny rektor Wyższej Szkoły Morskiej i Tadeusz Fiszbach, ówczesny szef partii na szczeblu wojewódzkim w Gdańsku. Jeździli oni do Komitetu Centralnego Partii, głównie do Edwarda Babiucha, który był prawą ręką Edwarda Gierka i przedstawiali argumenty, między innymi to, że „Dar Pomorza” był najlepszym ambasadorem Polski w świecie i tak będzie z jego następcą. Ważne też było, że już wpłacono znaczne sumy oraz że w tym trudnym okresie gospodarczym obywatele chcieli coś od siebie dać. Ostatecznie Edward Babiuch przekonał Edwarda Gierka i udało się uzyskać akceptację. Trwało to blisko 6 miesięcy, apel wygłosiłem w styczniu, a zgoda nastąpiła w czerwcu i w końcu podczas Dni Morza w 1978 roku miałem zaszczyt ten apel, w imieniu już całej polskiej młodzieży, wręczyć Edwardowi Gierkowi. Wtedy oficjalnie powstał Komitet Budowy „Daru Młodzieży”. Uważam, że jednym z najważniejszych argumentów, które mieli profesor Daniel Duda i Tadeusz Fiszbach to było to, że samorzutnie zebrano już dużą ilość pieniędzy i coś z tym faktem trzeba było zrobić. Poza tym inicjatywa rozeszła się po całym kraju i zewsząd nadchodziły konkretne deklaracje i wpłaty. Może tzw. „matka partia” zobaczyła, że jest szansa, że to jest coś pozytywnego, co będzie mogła zapisać na swoje konto.

W sumie zebrano około połowy środków na budowę „Daru Młodzieży”, drugą połowę pożyczyły Polskie Linie Oceaniczne. Wyższa Szkoła Morska oddała cały ten dług Polskim Liniom Oceanicznym, jak później podczas konferencji z okazji stulecia „Daru Pomorza”, ogłosił to publicznie ówczesny prezes PLO. Był to też jeden z argumentów, kiedy po latach nagle się okazało, że Skarb Państwa chce przejąć „Dar Młodzieży”. Był proces sądowy, a ja, dość kuriozalnie, zostałem powołany na świadka przez Prokuratorię Generalną, czyli przez Skarb Państwa, a zeznawałem blisko półtorej godziny przeciwko argumentom Skarbu Państwa. Cóż mogłem powiedzieć ponad to, co sam przeżyłem, działałem, robiłem, widziałem i słyszałem? No i tak „Dar Młodzieży” pływa do dzisiaj, a jego właścicielem pozostaje Uniwersytet Morski w Gdyni.

CS: Po zakończeniu pływania nadal pozostałeś w kontakcie z gospodarką morską?

LB: Po zakończeniu pracy na morzu przez rok pracowałem w PHZ Polservice w Warszawie, w dziale wysyłania marynarzy na statki. Jednak nie wytrzymałem tam długo, ponieważ kierownictwo domagało się, żebym wysyłał przykładowo krawca czy szewca do pracy na statek. Jestem odpowiedzialnym marynarzem i mechanikiem, więc nie mogłem wykonać takich poleceń. W związku z tym odszedłem. Kiedy odszedłem z PHZ Polservice, jedna z firm, które obsługiwałem, a która zatrudniała coraz więcej Polaków, zaproponowała mi zorganizowanie ich przedstawicielstwa w Polsce. Tak więc przez pięć lat prowadziłem polski oddział firmy dużego armatora niemieckiego Bernhard Schulte Shipmanagement, z którą to firmą do dzisiaj współpracuję. Jednak po pięciu latach postanowiłem rozpocząć własną działalność. Wspólnie z kolegą założyliśmy firmę B+B Shipping and Trading Services. Firma zajmowała się logistyką lądowo-morską oraz rekrutacją marynarzy dla konkretnych zarządców statków jako ich przedstawiciel, a nie jako pośrednik w rozumieniu przepisów polskich. Dla ugruntowania wiedzy na temat logistyki ukończyłem wtedy kierunek Logistyka i Handel Morski na Akademii Morskiej w Gdyni, czyli jestem podwójnym absolwentem tej uczelni.

Po latach sprzedałem firmę i zająłem się zupełnie czymś innym, to znaczy rynkiem nieruchomości, głównie zarządzaniem. To był kolejny przypadek, że podjąłem ten nowy kierunek działalności, ale oczywiście nie tracąc kontaktu z gospodarką morską, który, jak wspomniałem, mam do dzisiaj. Żeby jednak sobie ugruntować wiedzę w zakresie nowego zajęcia, skończyłem na Wyższej Szkole Administracji i Biznesu studia podyplomowe z zarządzania nieruchomościami. Uważam, że to dobry kierunek, by zmieniając zajęcie zgłębić podstawy teoretyczne tego co się zamierza robić.

Mimo zupełnie odrębnego zajęcia, nadal mam do dzisiaj kontakt z gospodarką morską, ale już jako społeczne zaangażowanie w różnych aspektach działalności. Jestem członkiem Stowarzyszenia Starszych Oficerów Mechaników Morskich, a od maja 2017 do niedawna przewodniczącym Rady Stowarzyszenia, Pracowałem w komisjach IMO przy PRS, przez kilka lat byłem przewodniczącym Rady Polskiego Związku Przedsiębiorców Żeglugowych oraz uczestniczyłem w innych formach działalności.

CS: Jesteś też inicjatorem, założycielem i fundatorem Fundacji.

LB: Obecnie dalej funkcjonuję na rynku morskim, ale w nieco innej formie. Od sześciu lat bardzo aktywnie prowadzę powołaną przeze mnie Fundację Wsparcia Edukacji Morskiej. Pierwotnie nazywała się ona Fundacją Wsparcia „Daru Młodzieży”, ponieważ dał mi dużo do myślenia rejs na „Darze Młodzieży”, który wylosowałem na Balu Morskim (doroczny bal na koniec karnawału w Uniwersytecie Morskim ‒ dop. red. CS). Stwierdziłem, że ten statek potrzebuje dofinansowania i wymyśliłem, że można po prostu spróbować działać społecznie, żeby pozyskiwać środki na jego eksploatację, tak jak kiedyś, pracując w firmie Bernhard Schulte zorganizowałem pokrycie kosztów rejsu „Daru Młodzieży” na Wyspę Man. Stąd pomysł realizowania tej pomocy poprzez fundację. Zresztą jeszcze przed powołaniem fundacji, zaraz po tym rejsie podarowałem załodze statku duży nowy telewizor z akcesoriami i zegar okrętowy do kabiny armatorskiej.

Tak się złożyło, że ówczesne władze Akademii Morskiej, a później Uniwersytetu Morskiego nie były zainteresowane współpracą z Fundacją, jak również nie chciały naszego wkładu w organizację i marketing rejsu „Daru Młodzieży” dookoła świata, w Rejsie Niepodległości. Zaproponowaliśmy umieszczenie na statku, na czas trwania całego rejsu, doświadczonego filmowca, reportera, który zapewniłby obsługę medialną. Nie tylko chcieliśmy zrobić to nieodpłatnie, ale jeszcze chcieliśmy pokryć wszelkie koszty związane z obecnością reportera na statku. Założeniem Fundacji było, by reporter płynął przez cały rejs, a wszystkie materiały co tydzień spływałyby do Polski i byłyby bezpłatnie udzielane wszelkim mediom, a przede wszystkim Uniwersytetowi Morskiemu. Chodziło nam o jak najszersze rozpropagowanie w Polsce, nie tylko tego rejsu, ale też pracy na morzu, by coraz więcej kandydatów zgłaszało się na studia. Nie spotkało się to z akceptacją ówczesnych władz uczelni, wręcz przeciwnie, stwierdzili, że mają już wybraną osobę do obsługi medialnej i nawet podali nazwisko tej osoby. Potem okazało się, że po ponad miesiącu został ogłoszony przetarg na płatną przez uczelnię obsługę medialną rejsu, ale przygotowano takie warunki, że Fundacja nie mogła wziąć udziału w tym przetargu. Oczywiście przetarg wygrała właśnie ta wcześniej podana przez uczelnię wybrana osoba.

Udało nam się natomiast zrealizować drugą propozycję. Wydaliśmy dwujęzyczny (po polsku i angielsku) album poświęcony 35-leciu „Daru Młodzieży”. W albumie jest 170 zdjęć autorstwa głównie Tomasza Degórskiego i tutaj mnie przepytującego (o mnie mowa ‒ dop. red. CS) oraz kilka zdjęć mojego autorstwa. Album ten nieodpłatnie był przekazywany sukcesywnie na statek w czasie Rejsu Niepodległości. Na filmie wyświetlonym po powrocie z rejsu widziałem, że album ten był wręczany różnym osobistościom. Otrzymaliśmy też podziękowanie z ministerstwa wraz z ciekawą informację, że w USA, gdy skończyły się już broszurki MSZ-tu nasz album był jedynym polskim gadżetem, który można było wręczać. Wszystkie koszty wydania albumu oraz dostarczania go na statek, w tym koszty wysyłki do USA ponosiła Fundacja.

Gdy okazało się, że nie jest możliwa współpraca w zakresie eksploatacji „Daru Młodzieży” zmieniłem nazwę fundacji i jej statut, rozszerzając dodatkowo zakres jej działalności i cele. Wtedy też zaproponowaliśmy współpracę dwóm polskim uczelniom wyższym, czyli Uniwersytetowi Morskiemu w Gdyni i Akademii Morskiej w Szczecinie (obecnie Politechnice Morskiej) w szerszym zakresie, w tym udzielania studentom stypendiów oraz nagród.

CS: Chciałbym w tym momencie doprecyzować Twoją wypowiedź. Fundacja nie urodziła się z zasobem pieniędzy, zatem dlaczego się nimi posługiwała?

LB: Powołałem fundację z własnego kapitału, z własnych prywatnych pieniędzy. Wszystkie koszty, które fundacja ponosiła na początku swojej działalności, to de facto finansowane były ze środków kapitału założycielskiego, które osobiście wpłaciłem, a w ubiegłym roku jeszcze dodatkowo kapitał fundacji zwiększyłem.

CS: Twoje serce, Twoje zaangażowanie własne?

LB: Można tak powiedzieć. Teraz pozyskujemy też środki w różny sposób z działalności gospodarczej i z darowizn, ale trzeba podkreślić, że Fundacja nikogo nie zatrudnia, nie ma etatów ani samochodów, ani innych rzeczy generujących koszty. Wszystko, co Fundacja posiada w majątku, to oprócz tych darowizn, to są moje własne fundusze przeznaczone na realizację celów statutowych. Kiedyś w życiu ludzie mi pomogli, dzisiaj ja mogę się odwdzięczyć. Staram się pomagać ludziom młodym, którzy chcą się uczyć w szkołach morskich i chcą się włączyć w poszanowanie i kultywowanie tradycji morskich. Służy temu finansowanie stypendiów i włączanie się fundacji w finansowanie rozmaitych imprez. Oprócz wychowania morskiego i nauki, chcemy po prostu przybliżać wszystkim ludziom sprawy gospodarki morskiej, tradycji i wychowania przez morze, czyli żeglarstwa. Teraz przygotowujemy się do kolejnych obchodów Święta Morza, a także przyszłorocznego stulecia Gdyni.

Po rozszerzeniu działalności Fundacji zaproponowałem uczelniom morskim współpracę na zasadzie, że będziemy udzielać najlepszym studentom stypendiów na podstawie regulaminów wprowadzonych decyzjami rektorów. Akademia Morska w Szczecinie (obecnie Politechnika Morska) zareagowała momentalnie. Prawnicy uczelni opracowali umowę, regulamin, zasady, wszystkie niezbędne dokumenty i nasza pomoc ruszyła natychmiast.

Natomiast ówczesny rektor Akademii Morskiej w Gdyni napisał w odpowiedzi na moją propozycję, że: „Jako Fundacja może Pan przyznać dowolną kwotę na dowolny cel bez sugestii płynących od pracowników dydaktycznych”. I to w zasadzie była cała odpowiedź rektora na propozycję współpracy. A nam zależało na tym, żeby zgodnie z przepisami, powstał regulamin, żeby umowa była zatwierdzona przez władze uczelni, a potem ministerstwo, żeby studenci nie musieli płacić podatku od darowizny. Niestety do dzisiaj z Uniwersytetem Morskim w Gdyni nie mamy takiej umowy o współpracę. Trochę wspomagaliśmy Wydział Mechaniczny nagrodami dla studentów, ale niestety Uniwersytet Morski nie podpisał z Fundacją odpowiedniej umowy, chociaż jej propozycja wraz dokumentami towarzyszącymi została złożona jakieś 4 lata temu.

CS: Przepraszam, mówisz, że wspomagaliśmy, że chcielibyśmy, ale powiedziałeś mi też, że Fundacja nie zatrudnia nikogo. To o kim wyrażasz się w liczbie mnogiej?

LB: Ja i inne osoby, które również są społecznie zaangażowane w działalność tej Fundacji i tak się składa, że nawet bardzo entuzjastycznie do tego podchodzą.

Dzisiaj jesteśmy na etapie zmiany umowy z Politechniką Morską w Szczecinie. Rozszerzamy naszą współpracę. Ponownie więc, dział prawny Politechniki Morskiej opracował wszystkie niezbędne dokumenty. Przedłożyliśmy je do Ministerstwa Infrastruktury, do Departamentu Edukacji Morskiej, żeby zgodnie z przepisami resort je zatwierdził. Spotkało się to z dużą życzliwością. Jednak okazało się, że do tego typu decyzji desygnowany jest minister nauki, Ministerstwo Infrastruktury oczywiście pomaga nam w tym, żeby ten proces mógł się zakończyć, żebyśmy mogli podpisać nową, rozszerzoną umowę i dalej sympatycznie współpracować z Politechniką Morską w Szczecinie. Zamierzamy teraz od nowego roku szkolnego fundować również stypendia w szkołach morskich poziomu średniego. To także przedyskutowałem z Departamentem Edukacji Morskiej i nawiązujemy kontakty z tymi szkołami. Jest to trochę trudniejsze, gdyż te szkoły rozrzucone są po całej Polsce, ale sobie poradzimy. Tak się składa, że absolwenci Technikum Żeglugi Śródlądowej w Kędzierzynie-Koźlu czy Szkoły Morskiej w Świnoujściu są narybkiem dla Uniwersytetu Morskiego i Politechniki Morskiej, odbywają oni też praktyki na „Darze Młodzieży”.

CS: Powinieneś dodać, że jesteś również wydawcą książek. Wspomniałeś o „Darze Młodzieży”, ale to nie jest jedyna publikacja, której dokonałeś.

LB: Tak, wydajemy bądź wspólnie wydajemy książki o tematyce morskiej. Nasze tytuły to m.in. „Andrzej Perepeczko, Starszy Mechanik, Wykładowca, Pisarz”, „Dar Młodzieży 35 lat” „Zbyszek z Gdyni”. Jesteśmy jedynym wydawcą potężnej publikacji „Per mare ad Astra”, czyli albumu wydanego w wersji polskiej i angielskiej, opisującego stuletnią historię Szkoły Morskiej – od Szkoły Morskiej w Tczewie, poprzez Państwową Szkołę Morską w Gdyni, Wyższą Szkołę Morską, Akademię Morską i Uniwersytet Morski. Wydaliśmy ten album w dość szybkim tempie w 2020 roku z okazji stulecia Szkoły Morskiej w Gdyni. Co prawda, trochę na tym straciliśmy, ponieważ chcąc obniżyć cenę jednostkową zwiększyliśmy nakład. Liczyliśmy na większy popyt ze strony Uczelni oraz absolwentów, co nie nastąpiło, więc zostało nam ładnych kilkaset egzemplarzy. Szkoda, bo album jest naprawdę piękny, z mnóstwem zdjęć, jest ponadczasowy i może być doskonałym prezentem. Poza książkami na stulecie Szkoły Morskiej, a później na 40-lecie „Daru Młodzieży”, wydaliśmy okolicznościowe medale i broszury, a we współpracy z Pocztą Polską sfinansowaliśmy wydanie okolicznościowych pocztowych znaczków, kartek i datowników. Ostatnio, wspólnie z autorką Małgorzatą Sokołowską wydaliśmy już trzecie wydanie książki „Polski cud nad Bałtykiem”. Drugie wydanie również wydaliśmy wspólnie. Muszę podkreślić, że bardzo dobrze nam się współpracuje z panią Sokołowską i nie tylko w zakresie wydawania książek o tematyce morskiej i szkolnictwa, ale też korzystając z jej ogromnej wiedzy na temat Gdyni i szkolnictwa morskiego.

Na naszej stronie internetowej, w zakładce Oferty są wszystkie publikacje, które wydaliśmy i które można jeszcze nabyć (https://fundacja.lbar.pl/).

CS: Jednym słowem stałeś się filantropem, ze wszystkim co robisz, wsparciem, którego udzielasz.

LB: Ja siebie tak nie nazywam. Mógłbym cały szereg historii opowiedzieć, gdzie zaangażowałem się społecznie własnymi pieniędzmi, ale to były takie akcje jednorazowe, ktoś mnie prosił, czy to była akcja Dziennika Bałtyckiego, czy jakieś inne. A to wychowanie morskie zaczynałem jeszcze pracując w PLO. W przerwach, kiedy byłem na lądzie, wspólnie z ówczesną spikerką Telewizji Gdańsk, Panią Barbarą Dobraczyńską, tworzyliśmy program dla młodzieży szkół podstawowych, „Cała naprzód”, i to były bardzo ciekawe doświadczenia. Ponieważ to było nagrywane, Pani Redaktor co chwilę mi przerywała: „Stop! Leszek, Ty mówisz do dzieci”. Okazywało się, że rozmawiając z dziećmi trzeba trochę innego języka używać, a ja obyty w żegludze, w gospodarce morskiej myślałem wtedy, że jak mówię to słuchacze wiedzą co mam na myśli, a tu, przy dzieciach, trzeba było skupić uwagę na zasobach wiedzy młodych odbiorców oraz używać terminologii przez nich rozumianej, lub też na bieżąco wyjaśniać, o czym mówię. Była to jednak fajna przygoda.

CS: Twoje nowe hobby? Płyty pamiątkowe?

LB: Może nie hobby, ale  właściwy sposób uhonorowania zasłużonych ludzi morza i jednocześnie podtrzymywanie tradycji, zaznajamianie ludzi, że takie osoby były, funkcjonowały i jak dużo zrobiły dla szkolnictwa morskiego i wychowania młodzieży.

CS: I znowu jako filantrop z własnych pieniędzy…

LB: Tak, na początku działania Fundacji zgłosił się do mnie znany dziennikarz morski Michał Dąbrowski, z którym znałem się jeszcze hen, z czasów zbierania funduszy na „Dar Młodzieży” i powiedział mi, że z inicjatywy dziennikarzy morskich zostały wmurowane płyty granitowe na Molo Południowym w Gdyni, honorujące Zasłużonych Ludzi Morza i zaproponował, aby kolejną taką płytę zafundowała Fundacja. Pomysł mi się spodobał. W efekcie do dnia dzisiejszego już ufundowaliśmy sześć takich płyt, przy czym jedna nie jest uhonorowaniem osoby, a statku „Daru Młodzieży” z okazji jego 40-lecia. Wszystkie te płyty, niezależnie od tego, kto widnieje na każdej, zostały w 100% sfinansowane przez Fundację oraz są odnawiane na koszt Fundacji

Zbieram różne pamiątki z czasów powstawania „Daru Młodzieży” i przekazuję je Uniwersytetowi Morskiemu. Miałem też model „Daru Młodzieży”, jedyny, który dzisiaj istnieje: wykonany z blachy stalowej, jeszcze według projektu przed wybudowaniem statku. Jest to dosyć duży model i postanowiłem go poddać renowacji. Porozumiałem się z modelarzem z Gdyni, z panem Kazimierzem Gałązką i on w swoim mieszkaniu pięknie wyremontował ten model i poprawił jego takielunek. Podarowałem ten model Akademii Morskiej na dziewięćdziesięciolecie Szkoły Morskiej w Gdyni. W tej chwili znajduje się on w Sali Historii Uczelni, a ja zadowalam się mniejszym modelem wykonanym przez pana Gałązkę (na zdjęciu poniżej).

CS: Fundacja ma teraz status Organizacji Pożytku Publicznego, czy to pomaga?

I tak i nie. Tak, dlatego, że jednak można pozyskać darowizny z tytułu 1,5% podatku PIT, poza tym darowizny na rzecz OPP mogą udzielać firmy, pomniejszając podstawę opodatkowania o wysokości do 6% i choć póki co niewielkie to kwoty, to jednak trochę środków otrzymujemy, za co wszystkim bardzo dziękuję.

Natomiast minusem jest to, że mnożą się wymogi biurokratyczne, szczególnie związane ze sprawozdawczością. Ja rozumiem, że wymaga sprawozdawczości nasz organ nadzoru, czyli minister właściwy dla spraw gospodarki morskiej, czyli obecnie Minister Infrastruktury. Składane tam sprawozdania są bardzo szczegółowe, nie są tajne, więc wszystkie inne instytucje i urzędy mogłyby z nich skorzystać. Tymczasem rozbudowanych i szczegółowych sprawozdań, grożąc konsekwencjami, dodatkowo żądają – Urząd Statystyczny w Krakowie (?), Narodowy Instytut Wolności (?), Prezydent Miasta Gdyni. Część tych sprawozdań wymagana jest w skomplikowanej formie elektronicznej, czasem z raptem 2 tygodniowym terminem. Pytam się kto ma to robić, skoro jestem sam z grupą społecznych pomocników, komu to służy, czemu nie może być przepływu informacji, danych i sprawozdań między urzędami i resortami? Dlaczego urzędniczą bezdusznością chce się zniechęcić do działalności charytatywnej i uważa się, że jak fundacja ma status OPP, to musi tracić czas na biurokrację, zamiast na działanie dla dobra innych.

CS: Dziękuję zatem za rozmowę i życzę dalszych sukcesów na niwie działalności społecznej i szerzenia wiedzy o morzu i gospodarce morskiej wśród naszych najmłodszych, przyszłych kadr morskich.


Previous

Przeholowanie m/s Khatanga w Porcie Gdynia

Next

2 Konwencja Kobiet Branży Morskiej

Zobacz również

Jesteśmy też na Facebooku