10 lutego 2021 roku minęło 25 lat od powrotu ORP „Iskra” z rejsu dookoła świata. Okręt wrócił na 70. urodziny Gdyni. Rejs trwał 300 dni (301 licząc linię zmiany daty). W tym czasie przebył 37 739,9 mil morskich. Na pokładzie było 58 osób załogi, w tym 34 podchorążych, 18 osób załogi stałej, 5 wykładowców i lekarz. To doskonała okazja aby powspominać. A jak to widzą po 25 latach ówczesny dowódca okrętu i jego zastępca, a także podchorążowie, którzy brali udział w rejsie, znajdziecie poniżej.
Wspomnienie kadm. w st. spocz. dr inż. Czesława Dyrcza (dowódca ORP „Iskra” w latach 1984-1997).
Dwadzieścia pięć lat temu, 10 lutego 1996 roku do Gdyni powrócił z rejsu dookoła świata szkolny okręt żaglowy ORP „Iskra”. Rejs żaglowca Marynarki Wojennej RP, jego załogi i dziesięciu miesięcy zmagań z żywiołem na morzach i oceanach przeszedł do historii Polskiej Marynarki Wojennej, polskiego szkolnictwa wojskowego i żeglarstwa. 25. rocznica zakończenia rejsu jest okazją przypomnienia tamtych chwil wraz z pozostawieniem tego wydarzenia w naszej akademickiej pamięci.
Podczas rejsu dookoła świata napotkano prawie wszystkie warunki pogodowe, jakie mogą napotkać żeglarze na morzach i oceanach. Największa niespodzianka czekała na nas w samej końcówce rejsu na dotarciu do Kanału Kilońskiego oraz podczas przejścia Bałtyku. Były to zjawiska zlodzenia i oblodzenia. Po przebyciu całkowicie zamarzniętego Kanału Kilońskiego, Bałtyk Zachodni i Zatokę Gdańską, włącznie z wejściem do portu Gdynia żaglowiec przeszedł za lodołamaczem, którym był okręt ratowniczy ORP „Lech”.
W siarczystym, kilkunastostopniowym mrozie i powiewach wręcz lodowatego południowo-wschodniego wiatru, w pamięci oczekujących powrotu okrętu na Nabrzeżu Pomorskim portu gdyńskiego, pozostanie spektakularny widok oblodzonego żaglowca kończącego rejs dookoła świata. Nad okrętem powiewała biało-czerwona wstęga o długości niemalże 38 metrów. Podczas wokółziemskiej podróży ORP „Iskra” przebył 37 739,9 Mm. Panujące zimno nie ostudziło gorącego powitania w macierzystym porcie. Meldunek od dowódcy okrętu o zakończeniu rejsu przyjął minister obrony narodowej Stanisław Dobrzański. Wraz z ministrem i przedstawicielami najwyższych władz państwowych na pokład okrętu wszedł dowódca Marynarki Wojennej RP admirał Romuald A. Waga. Prezydent RP Aleksander Kwaśniewski wystosował na ręce dowódcy ORP „Iskra” list z gratulacjami i życzeniami skierowanymi do całej załogi. Były w nim słowa uznania „(…) jako Zwierzchnik Sił Zbrojnych gorąco dziękuję i wyrażam najwyższe uznanie Panu Komandorowi i jego podwładnym (…)”. Potem były gorące pocałunki powitań z najbliższymi, pierwsze refleksje, łzy szczęścia i radość powrotu. Niestety, była też i gorycz, a życie pisało swój scenariusz bez naszego udziału.
Rozpoczęty w dniu 18 kwietnia 1995 roku rejs dookoła świata szkolnego okrętu żaglowego ORP „Iskra”, zakończył się w Gdyni 10 lutego 1996 roku. Dzień ten był 70. rocznicą nadania praw miejskich Gdyni, a dla załogi „Iskry” trzechsetnym dniem zakończonego rejsu (w rzeczywistości na pokładzie okrętu był on rozpoczętym 301. dniem, gdyż przekroczona została międzynarodowa linia zmiany daty z zachodu na wschód, przez co jeden dzień został powtórzony). Każdy z trzystu dni tej podróży można przedstawić w wielu płaszczyznach odniesienia. Jednakże wszystko, co zdołałem uczynić na burcie żaglowca było dorobkiem mojej załogi i moim jako jej dowódcy. Miałem szczęście być dowódcą wspaniałych podwładnych, prawych i dumnych ludzi, doskonałych specjalistów i obieżyświatów, w prawdziwym słowa tego znaczeniu, co zawsze podkreślam przy każdej okazji.
Do historii Marynarki Wojennej RP przeszedł pierwszy rejs dookoła świata okrętu żaglowego ORP „Iskra”, jego załogi i dziesięciu miesięcy zmagań, tych z oceanem i tamtych na lądzie. Kiedy następny raz polska bandera wojenna poniesiona zostanie przez okręt w podróży wokółziemskiej? Trudno teraz udzielić odpowiedzi, ale osobiście wierzę, iż taki czas odważnych decyzji i ich realizacji nastąpi.
Jak wspomina po 25 latach zastępca dowódcy okrętu w czasie rejsu dookoła świata, obecnie prorektor ds. kształcenia i studenckich kmdr rez. dr inż. Mariusz Mięsikowski:
W tym historycznym już rejsie przypadła mi rola szczególna, tak jak szczególne jest stanowisko zastępcy dowódcy okrętu i to w dodatku na tak wyjątkowym okręcie jakim jest okręt szkolny, szkolny okręt żaglowy.
Przed okrętem szkolnym i jego załogą stawia się wysokie wymagania. Ich zadanie nie polega wyłącznie na zabezpieczeniu od strony technicznej szkolenia praktycznego podchorążych Akademii Marynarki Wojennej sprowadzającego się do tak modnego określenia: „platforma szkoleniowa”. To na okręcie szkolnym podchorąży, przyszły oficer marynarki wojennej ma otrzymać właściwe wzorce: od przestrzegania przepisów okrętowych, dyscypliny poczynając, poprzez organizację życia na okręcie, podejście i wykonywanie obowiązków służbowych, pracę zespołową, reprezentowanie MW RP, na dowodzeniu kończąc. Należy pamiętać, że okręty szkolne są pierwszymi, na które trafiają podchorążowie rozpoczynając swoją „przygodę” w morskim rodzaju Sił Zbrojnych.
To przesłanie towarzyszyło nam zawsze, również podczas tego rejsu. Ale nie było ono zadaniem trudnym przy tak wymagającym dowódcy okrętu jakim był ówczesny kmdr por. Czesław DYRCZ. A ja miałem tylko przypominać podchorążym każdego dnia rejsu jak trudna i wymagająca jest służba na morzu.
Rejs nie był łatwy i był wyzwaniem dla całej załogi, Neli i Krystyny, które nie były (wtedy) zaprawione w marynarskim rzemiośle, jednak największym wyzwaniem był właśnie dla podchorążych. To właśnie oni byli jego głównymi bohaterami, w dużej części nieświadomymi tego co ich czeka. Pamiętam, jak 18 kwietnia 1995 roku podczas pożegnania okrętu udającego się w swój 300. dniowy rejs, żegnający nas Pan Prezydent RP Lech Wałęsa patrząc w ich młode twarze stwierdził: „Nie wyglądają na wilków morskich”, na co usłyszał: „Jak wrócą, będą wyglądali”. Czy tak się stało? Myślę, że tak.
Zwracam się do Was podchorążowie z rejsu ORP „Iskra” dookoła świata, dzisiaj oficerów w poważnych stopniach, na wysokich stanowiskach lub już byłych oficerów. Gratuluję Wam tego rejsu i zdania jednego z trudniejszych, jak nie najtrudniejszego egzaminu i dziękuję, że nie wyrzuciliście mnie za burtę!
A co utkwiło w pamięci prodziekanowi Wydziału Nawigacji i Uzbrojenia Okrętowego kmdr. por. dr. inż. Piotrowi Bekierowi, a wtedy jeszcze podchorążemu?
Gdynia, luty 2021 r.
Póki co wszystko w porządku – pomyślałem patrząc na trzeciego zdającego – jeszcze dwóch i Agata na końcu. Wypracowana przez lata procedura egzaminu dyplomowego sprawia, że popada się w rutynę… Jedyne odstępstwo – część komisji jest połączona zdalnie – i nie mogłem się zdecydować, czy to ma pomóc zdającym, czy wprost przeciwnie. Przewodniczący, Admirał i sekretarz nie sprawiają groźnego wrażenia więc może wszystko będzie dobrze…
Przywołaniem do rzeczywistości i zarazem katalizatorem wspomnień okazało się pytanie zadane zza kadru przez jednego z Profesorów odnośnie tego, jakie zdaniem zdającego, są najistotniejsze zagrożenia nawigacyjne przy przejściu z Gdyni do Rio de Janeiro i co należy wziąć pod uwagę przy planowaniu trasy rejsu. Odpowiedź prawdopodobnie umknęła mojej uwadze, gdyż myślami byłem już na trasie do Rio…
Atlantyk, maj 1995 r.
Piętnastego maja 1995 roku „Iskra” wyszła z Porto Grandę – drugiego co do wielkości miasta i portu w Republice Wysp Zielonego Przylądka, jednego z najdziwniejszych portów naszego rejsu. Mniej więcej 79% ludności stanowią tam Mulaci, 20% to ludność rasy czarnej i tylko 1% to biali (chociaż swoją drogą, chodziły plotki, że po naszym przybyciu wskaźnik ten skoczył do 2%). Przed nami 2650 mil morskich do Rio de Janeiro, równik, chrzest i mało jeszcze wówczas kogo obchodząca strefa konwergencji równikowej. Dla wszystkich nas teraz jest jasne, cóż to jest za strefa, zwana również strefą zbieżności międzyzwrotnikowej, lecz wcale nie jest powiedziane, że wówczas, prawie trzy lata temu, również byliśmy tacy mądrzy. Wykłady z hydrometeorologii to jedno, a zobaczyć i poczuć na własnej skórze – drugie.
Przelot ten zaplanowany był na 15 dni – a więc połowę zasięgu autonomicznego „Iskry”, jednak ze względu na szerokości w jakich pływaliśmy i związane z tym większe zapotrzebowanie na wodę – mieliśmy ją racjonowaną już od początku. Chociaż nie było żadnych problemów z umyciem się, to jednak zapowiadany w strefie potężny opad deszczu bardzo nas ucieszył, gdyż wiadomo – w tropikach wody dla ochłody nigdy nie za dużo (szczególnie, gdy temperatura powietrza oscyluje wokół 38°C, a wody niewiele mniej). Na razie jednak zbyt pochłonięci byliśmy intensywnymi przygotowaniami do chrztu równikowego by poważniej myśleć o miejscu, gdzie zderzają się pasaty półkuli północnej i południowej.
Dwudziestego maja późnym popołudniem weszliśmy w granice strefy, która w naszym konkretnym przypadku rozpościerała się mniej więcej wokół 6° szerokości geograficznej północnej. Nie przewidując silniejszych wiatrów nie redukowaliśmy ożaglowania, które składało się z foka, dolnego i górnego marsla, grota, dwóch sztaksli na dziobie i grotstensztaksla na śródokręciu. Z początku faktycznie – stojąc już w strugach lecącej z nieba wody – nie odczuliśmy zwiększenia siły wiatru, jednak to, co się parę chwil później zaczęło, stało się tak nagle, że nikt nie potrafił tego przewidzieć. Gwałtowny szkwał ze wzrostem siły wiatru do ok. 9B i „Iskra” już pruje wodę na podobieństwo maszyny regatowej klasy Maxi z America’s Cup, z zawietrzną burtą i częścią pokładu(!) pod wodą (co raczej nic jest zbyt często spotykane na żaglowcach). Dwie, trzy minuty i jak się błyskawicznie zaczęło, tak błyskawicznie się skończyło, lecz wystarczyło, ażeby porwało nam sztender od grotstensztaksla, a latający na wietrze żagiel wszystkich solidnie wystraszył. Do dziś przed oczami mam widok zmytej przez falę ze środka pokładu mydelniczki brata Jacka.
Kładąc się spać podobnie, jak chyba każdy członek załogi byłem pewien, że sławetną strefę mamy już za sobą. Nic bardziej mylnego! Jak nam później tłumaczył dowódca, owego wieczoru obszar strefy przesunął się na południe i około 23-iej w nocy powtórnie nas dogonił. Krótko po swojej wachcie, będąc już w koi, poczułem jak „Iskra” wolno przechyla się na burtę, lecz pewien, że to tylko zwykłe kołysanie, nie zwróciłem na to większej uwagi. Normalka – my wilki morskie – świeżo po chrzcie… Gdy jednak przechył coraz bardziej się powiększał i doszło do niego wyczuwalne drżenie pokładu, nie czekając na alarm do żagli, wyskoczyłem z koi i w samych spodenkach, zakładając po drodze szelki zabezpieczające, pognałem na pokład. Alarm do żagli zastał mnie w połowie drogi…
Na górze Sodoma i Gomora, sceneria jakby specjalnie stworzona dla Hitchcooka – głęboka ciemność rozświetlona jedynie światłem halogenów, wichura o sile ok 10B, głęboki przechył na zawietrzną, opad deszczu o nieprawdopodobnej wręcz sile i intensywności, a do tego grotstensztaksel rozpruty przy rogu fałowym i z porwanym powtórnie sztenderem (stąd te drżenie pokładu). Po raz pierwszy miałem wtedy porządnego stracha, ba – byłem przerażony! Do sklarowania górnego marsla dowódca wysłał marynarzy z załogi stałej, a do dolnego marsla i foka proszono o ochotników(!). Dopiero na rei uświadomiłem sobie, że i ja się zgłosiłem…
Już samo wejście na górę było bardzo utrudnione i niebezpieczne, wskutek mokrych want i stalówek uniemożliwiających pewny chwyt. Najgorszy był jednak padający deszcz w połączeniu z wiejącym wiatrem. O ile na pokładzie nie czuło się tego tak bardzo – wiadomo – i niżej, i bardziej osłonięta powierzchnia, to już na wysokości dolnej marsrei, wiatr wiał z całą swoją siłą, a miał wtedy prędkość ok. 50 węzłów, czyli ponad 90 km/h. Krople deszczu o tej prędkości, uderzając w nasze
gołe plecy (byliśmy przecież w samych spodenkach) wywoływały podobne wrażenia, jak gdyby padał wtedy grad. Bolało jak diabli! Z żaglami też mieliśmy ciężką przeprawę i gdyby nie przejście szkwału nie dalibyśmy rady ich sklarować. Koniec końców udało nam się to i bezpiecznie powróciliśmy na pokład. Wiało i padało przez całą jeszcze noc, lecz z mniejszą siłą i mniej intensywnie. To był nasz prawdziwy żeglarski chrzest.
Tak na marginesie, już w drodze powrotnej, świadomi przejść sprzed pół roku, już przed strefą zrzuciliśmy wszystkie „szmaty” i szliśmy tylko na silniku, lecz – o słodka ironio – kompletnie nic nas nie spotkało.
Dużo już się tego zebrało. Myślę, że całą książkę można napisać ze wspomnień załogi. Jeśli ktoś dotrwał do tego momentu to może jeszcze przeczyta kilka słów z mojej pamięci, czyli rzecznika prasowego Akademii Marynarki Wojennej kmdr. por. Wojciecha Mundt, a wtedy podchorążego.
Dziś patrzę za okno i pogoda do złudzenia przypomina tę sprzed 25 lat. Oczywiście różnica jest, bo wtedy było znacznie zimniej! Pamiętam jak po zejściu na ląd i przywitaniu się z rodziną moja mama powiedziała, że jest tak zimno, że Orkiestra Reprezentacyjna Marynarki Wojennej chodziła w kółko po nabrzeżu, aby się rozgrzać. Dziś nie ma takiego mrozu, ale wtedy staliśmy w paradzie burtowej już od Helu. To fakt, że było dotkliwe zimno, ale rozgrzewała nas myśl o powrocie do domu. Nie rozumiałem jeszcze wagi tego wydarzenia, która dotarła po latach.
Rejs dookoła świata to była prawdziwa szkoła życia. Zajęcia, wykłady, wachty, a w to wszystko wplecione alarmy do żagli. Czasem miałem wrażenie, że one się ciągną w nieskończoność. Człowiek mógł zasnąć wszędzie i w każdej pozycji. Nauczyło to jednak marynarskiego rzemiosła jak mało co. Ale były też spokojne chwile.
Pamiętam jedną wachtę za sterem. jesteśmy w pobliżu równika, niemożliwie gorąco, cisza kompletna, a my się wleczemy niesamowicie wolno może 2-3 węzły. Nagle patrzę za burtę, a tu nas wyprzedza żółw spokojnie sobie płynąc. Spojrzałem na oficera wachtowego, a on na mnie i obaj wybuchliśmy śmiechem.
Takich sytuacji było jednak zdecydowanie mniej. Były dni kiedy dowódca okrętu nie schodził z pomostu, jedynie tylko do kabiny nawigacyjnej. My nie mogliśmy się rozbierać na noc, aby móc szybciej reagować w razie niebezpieczeństwa. Wtedy patrzyłem na to z podziwem i nawet z pewnym lękiem, a dziś mogę powiedzieć, że tak wygląda odpowiedzialność za załogę i okręt. Myślę, że każdy z nas jest wdzięczny adm. Dyrczowi za to, że nas wszystkich dowiózł w całości i pokazał na czym polega rola prawdziwego dowódcy, a był bardzo wymagający. Młody człowiek inaczej postrzega wiele rzeczy. Wtedy często uważałem, że kadra czepia się nas bez powodu, a dziś nie wiem czy nie reagowałbym podobnie, mając na barkach dużo większą odpowiedzialność. Morze uczy pokory i wydaje mi się, że wielu z nas tę lekcję odrobiło.
Na koniec powiem jeszcze, że niesamowite wrażenie na mnie zrobiła Polonia, która witała nas gorąco w najróżniejszych zakątkach świata. Zresztą podobne odczucia miała załoga „Daru Młodzieży” w rejsie z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości przez Polskę.
Zdjęcia: materiały prasowe AMW